poniedziałek, 10 października 2016

"Proszę, zrób mi jakaś krzywdę"



Chciałam żeby na mnie nakrzyczał, zwyzywał od najgorszych szmat jakie spotkał. Pamiętam, że odczuwałam wtedy irracjonalną potrzebę terroru, mocnego wstrząsu defibrylatorem, albo pięścią w kość policzkową. Chciałam, żeby zrównał mnie z podłogą i sprawił, że już się nie podniosę. Jedyne czego w tamtym momencie potrzebowałam, to poczuć coś. Cokolwiek. 
Może znasz ten mrowiący stan fizyko-psychiczny, kiedy otacza Cię budyniowa nicość i odbiera funkcje wszystkich zmysłów po kolei.Tępy ból, którego nie czujesz na sztywnym od oczekiwania ciele. Wicie się. Wicie w galaretowatej masie cierpienia. I jedyne o czym marzysz to wstrząs, impuls, tylko dodatkowa porcja bólu może wyzwolić z tej pieprzonej inercji. Umierasz i żałośnie potulnie błagasz o to, by cię dobili, bo tylko to daje szansę na przeżycie.
 Dokładnie tak czułam się wtedy. To znaczy, nie czułam nic, choć głowa podpowiadała mi, że powinnam zdychać w męczarniach. Byłam winna, ale nie skazana. Miałam chyba dobrego adwokata, przysłanego przez samego Diabła, w akcie ironicznego pocieszenia, bo na nic innego nie zasługiwałam. Trzymałam jego zakrwawione, wyrwane z piersi serce, które z taką czułością mi oddał, tylko po to, żebym za chwilę wypuściła je ze śliskich od osocza dłoni. 
A on nie krzyczał. Nie targał, nie miotał, choć błagałam w duchu o jakikolwiek przejaw złości. Nie. On patrzył wytrwale na mnie, z tą swoją niezmywalną miłością, właśnie wtedy, gdy ja uświadamiałam sobie, że jestem lodowacie ograniczona emocjonalnie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz